Nie lubię róż

ROZE DO BLOGA

Właściwie nie lubię róż. Są przereklamowane. Wyhodowane w szklarniach, stoją sztywno w wazonach kwiaciarni. Dumne, zbyt dumne by je lubić. Kojarzą mi się z tipsami, potwornie wysokimi obcasami, starannie zaplanowanym, wklepanym, narysowanym makijażem dającym inną twarz i tym ruchem odrzucania włosów do tyłu, który mówi oto ja – gwiazda gwiazd.  Te współczesne róże nawet nie pachną. Po prostu są i czekają na podziw. Gdy się nie doczekają brzydko więdną nie pozostawiając  po sobie żalu. Do wazonu wstawia się kolejne ich siostry bliźniaczki. Już trochę lepiej z różami herbacianymi. Te jakoś zmiękczają moje serce niechętne tym kwiatom. Są delikatniejsze, mniej zadufane w sobie i lekko puszczają oczko.

Jednak sprawa ma się zupełnie inaczej z Różą damasceńską. Niby róża a przypomina piwonię, niby rodzina królewska a taka delikatna łodyga, choć pokłuć potrafi. Przedziwne jak zapach może zaprowadzić w najpiękniejsze miejsca. Postanowiłam sobie, właśnie ze względu na ten zapach udać się kiedyś do Bułgarii, do doliny róż. Kiedyś tzn. w przyszłym roku. Ponoć nie ma czego oglądać, kupa krzaczorów. Uprawy jak uprawy. A jednak wybiorę się. Te niezwykłą sympatię wzbudził we mnie hydrolat z Róży damasceńskiej. Nie olejek, który jest tak drogi, że proszę siadać, ale właśnie hydrolat. Idealnie wpisał się w moją kobiecą naturę, o którą nawet siebie nie podejrzewałam. Taki różowy (nomen omen) zapach. Jest w nim coś bardzo miękkiego, delikatnego i uśmiechniętego. Nie zawadiacko, nie zalotnie, ale bardzo spokojnie. Uśmiechałam się tak gdy kołysałam moje malutkie dzieci w ramionach, gdy opowiadały mi z wypiekami na twarzy jakąś niesamowitą (raczej niestworzoną) historię, gdy głaskały mój policzek. Uśmiechałam się tak gdy gładziłam rękę mojej mamy, spracowaną, o cienkiej skórze i zwyrodniałych stawach. Uśmiecham się tak patrząc na moje już „stare” dzieci, gdy wiatr rozwiewa włosy mojej córki, gdy syn przedstawia mi swoje skomplikowane obliczenia „czegośtam”, czego i tak nie rozumiem.  Gdy przekomarzają się w kuchni, z której dobiega perlisty śmiech prosto z serca mojej córki, dość tubalne rechotanie mojego syna i wspominam czas który minął. Był dobry. Uśmiecham się tak gdy w ciepły dzień idę w sukience i jest mi lekko. Myślę wówczas o pracowitych rękach innych kobiet, które mozolnie zbierają płatek po płatku, wrzucają je do kosza a potem następny krzew i tak od rana do zmroku. Mam nadzieję, że też są szczęśliwe. Choć trochę. Dbam by olejki i hydrolaty pochodziły z miejsc, w których szanuje się ludzki wysiłek.  Jestem im niezmiernie wdzięczna za ich pracę, którą może pachnieć moja skóra, wówczas miękka i gładka jak u niemowlęcia. Tak, taki hydrolat ma niezwykłą moc. Ukojenia, łagodności i radości z teoretycznie banalnych rzeczy. Za jego przyczyną stają się zupełnie niezwykłe. Nie nadużywam tej przyjemności, lubię sobie zrobić z tego mały rytuał. Chwila dla mnie, teraz ja, łagodnie, delikatnie, niespiesznie. A przed oczyma cały kalejdoskop przeszłych i przyszłych powodów do uśmiechu. To jak troska o kogoś, kto już wiele zrobił a nie poprzestaje, kto wiele widział choć nie zawsze chciał a mimo to lub dzięki temu nadal się uśmiecha. Czy staje się wówczas miękka? Bez przesady, jestem przecież kobietą! Kobiety są twarde jak stal, zwłaszcza gdy trzymają swoje maleńkie dzieci w ramionach.

Hydrolat z Róży damasceńskiej. Mój czas, moje uśmiechy.

P.S.

Tak, to prawda, hydrolat z Róży damasceńskiej wpływa kojąco i wzmacniająco na nerwy, poprawia nastrój i najwyraźniej łagodzi to co złagodzić trzeba. Mam jeszcze takie dwa, idealne do sukienki.

Podziel się: