Lato, lato wszędzie

lawenda

Wakacje jeszcze trwają. Moje również.  Moją ostatnią atrakcją będzie Kraków. Właśnie jestem w pociągu relacji Wrocław – Kraków, z lekkim uśmiechem zanotowałam przejazd przez Kusięta Nowe. Urocza nazwa.  Może jeszcze na to za wcześnie, ale podsumowując wakacje do tej pory, mogę z czystym sumieniem i wielkim zadowoleniem zaliczyć je do wyjątkowo udanych. Postanowiłam zrobić wakacje „pod siebie”, jakby to dziwnie nie brzmiało. Miałam zdecydowanie dwa marzenia wakacyjne: wreszcie dojechać do lawendy oraz znaleźć się w takim miejscu, gdzie choć przez parę dni ktoś się mną zaopiekuje, tak po ludzku, ciepło i serdecznie. Oba zrealizowane i wszystko co ponad to jest premią! A było ich kilka.

Jeśli chodzi o lawendę to doskonale wiem, że jej uprawy można spotkać już w całej Polsce, ale wyznaję zasadę, że jak lawenda to we Francji, jak ryż to w Chinach, jak kangury to w Australii. Nie wiem, czy wybiorę się kiedykolwiek do Chin czy Australii, ale Francję mam przecież właściwie pod nosem. Żeby było zabawniej wybierałam się tam od kilku lat, ale w planach wakacyjnych zawsze wygrywali inni i jakoś nigdy nie mogłam się do tego dopchać. A trzeba tam być najlepiej w pierwszej połowie lipca.

Tego roku postanowiłam, że choćby się waliło czy paliło, czy są chętni na tę podróż czy ich nie ma – zupełnie mnie to nie obchodzi, jadę!  Chętni, z kaprysami, ale się znaleźli. Zatem lawenda wreszcie zaliczona. Wyznam wam szczerze, że tak na prawdę nigdy nie byłam wielką fanką ani rośliny, ani zapachu, ani olejku. Ot… lawenda. Do czasu oczywiście!  Widoki urzekły mnie zupełnie, zapach przywołując skojarzenia przyjemności związanej z podróżą został zarejestrowany przez mój mózg jako wyjątkowo uroczy. Kiedy dorwałam się do pierwszego poletka lawendy, w które mogłam wreszcie wejść zrobiło mi się ckliwie. Jakoś „mientko-tfarda” jestem.

Taka wyprawa nie mogłaby być uznana za w pełni zaliczoną gdybym nie dokonała na miejscu zakupów. Na jakimś zwariowanym zakręcie natknęliśmy się na sklepik jednego z producentów. Wszystko oczywiście wyłącznie lawendowe…. Stały tam buteleczki, butelki i butle z olejkiem z lawendy a dokładniej rzecz biorąc z Lavandula hybrida. Tutaj proszę sobie przypomnieć co to jest chemotyp. Mój wzrok przechodził z buteleczek 30 ml przez 50… 100…, 250…, 500 by spocząć na godnej butli 1000 ml.  I to tę butelkę zawiozłam do domu. Pamiętacie  Goluma z „Władcy pierścieni” jak gładzi pierścień mrucząc pod nosem „my treasure”? Oto ja z moja butlą!

Zakupionym przeze mnie chemotypem jest Lawendula. Jest hybrydą powstałą z dwóch innych chemotypów, czyli z lawendy wąskolistnej i lawendy spika.

Jej głównymi substancjami czynnymi są: estry, monoterpeny w tym linalol, seskwiterpeny. Wykazuje silne działanie przeciwbólowe i uspokajające. Znana jest z kojącego działania na układ nerwowy, dlatego warto dodać ją do kąpieli po ciężkim dniu. Działa silnie rozkurczowo. Pomocna w skurczach jelit, po zbyt intensywnym wysiłku fizycznym czy… w epilepsji. Działa również rozkurczowo na oskrzela. Pomocna jest zatem w astmie, choć nie tak bardzo jak rumianek rzymski. Podobnie jak każda z lawend ma działanie zabliźniające, szczególnie skuteczne w odleżynach czy poparzeniach oraz odstraszające dokuczliwe owady. Jak właściwie każdy olejek eteryczny działa antyseptycznie.

Trafiliśmy na sam środek kwitnienia. Z jednej strony winnice z drugiej żywa, ciągle bzycząca tysiącami pszczół lawenda. Do pełni szczęścia brakowało pól słoneczników, ale na nie było jeszcze za wcześnie. Tak upłynęła mi pierwsza część wakacji i realizacja pierwszego założenia wakacyjnego.

Druga część odbywa się w Polsce (np. przejazdem przez Kusięta Nowe). Z tego wniosek, ze następny wpis będzie o olejku, który można pozyskiwać w kraju.

Howgh!

Podziel się: