Był taki dzień, w którym starszy Pan, przyciągnięty jakimś ogłoszeniem, postanowił za wszelką cenę dostać się na zabieg biorezonansu. W sumie nie było z tym żadnego problemu. Miał tylko umówić się na spotkanie, ale postanowił zjawić się osobiście zamiast zadzwonić. Nikogo akurat wtedy nie zastał. Zrobił to dwa razy, za trzecim zostawił nr telefonu. Umówiliśmy się na wizytę. Przemiły starszy człowiek. Nawet nie wiem jak to się stało i za którą jego wizytą, ale zaczęliśmy rozmawiać jak starzy znajomi. Zaczął znosić mi różne prezenty. Minerały, lampy solne, kwiatki, wypożyczał mi książki. Okazał się być mistrzem reiki, interesował się różnymi terapiami naturalnymi. Rozmawiało nam się cudownie. Któregoś dnia zagadnął mnie o olejki eteryczne. Tak, uczyłam się o nich, ale nie przyciągnęły mojej uwagi. Przyniósł mi zatem pierwszy. Saro. W życiu o czymś takim nie słyszałam. Następnym razem przyniósł mi książkę, zapowiedział jednak, że mi ją tylko pożycza. Nie dziwie się, nowych wydań już nie ma, za stare płaci się jak za zboże. Książka wydała mi się tak skomplikowana, że po kilkudziesięciu stronach poddałam się. Później zaczął znosić mi coraz więcej olejków eterycznych. Moje zainteresowanie trochę się zwiększyło, ale szału nie było.
Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie, by zrobić mi masaż z olejkami eterycznymi i reiki jednocześnie. Chętnie przystałam. W domu przywitała nas jego żona, wypiliśmy po kawce i weszłam do pokoju, który służył mu za gabinet. Urządzony prosto, po prawej lóżko do masażu, po lewej przy oknie regal z książkami, sekretarzyk, jeszcze regal z książkami, a dalej znowu regal, tuż przy samych drzwiach. I wtedy to się stało. Oniemiałam. To było jak miłość od pierwszego wejrzenia. Zobaczyłam je, te małe buteleczki, ustawione równo w szeregach jak żołnierzyki. Wtedy w mojej głowie wybuchła myśl: ja to chcę, chcę to umieć, rozumieć, mieć (same miecie).
W niedługim czasie zapisałam się na kurs aromaterapii w szkole kursów z uprawnieniami do wykonywania zawodu. Cóż, było tak sobie. Miałam świadomość, że czegoś się dowiedziałam, ale nie powiedziałabym, że była to jakaś szaleńcza wiedza przygotowująca mnie realnie do zawodu aromaterapeuty. Po prostu jakieś tam szkolenie. Zdałam egzaminy bez żadnego problemu i … usiadłam zawiedziona. Temat liznęłam, ale nie na tyle by podjąć się terapii. Wtedy starszy Pan wybrał się ze mną do swojego starego przyjaciela. Przyjaciel o mało przyjemnym sposobie bycia, właściciel dużej i znanej firmy z olejkami eterycznymi, przyjął nas w swoim biurze. Nie bardzo wiedziałam co tam robię, ale przyszłam ze swoją pierwszą recepturą, sporządzoną dla siebie na boreliozę i miałam szczery zamiar ja wypróbować. Okazała się dobra, została pochwalona, porozmawialiśmy chwilę i się pożegnaliśmy. Niedługo później mój znajomy poinformował mnie, że jego przyjaciel aromatolog prowadzi regularną szkołę aromaterapii. Nauka trwała 2 lata, 2 lata właściwie codziennego wkuwania, co równy czas egzaminy sprawdzające, co zamknięty rozdział to egzaminy do wyników końcowych. Teraz czułam, że to nie są żarty. Czułam, że ten nauczyciel przećwiczy mnie tak, że obudzona w nocy będę mogła wyrecytować działanie każdego przerobionego olejku. I tak się stało. Egzaminy zdałam z wyróżnieniem, pomimo bariery językowej. Dopiero gdy trzymałam dyplom z tej szkoły poczułam, że jestem aromaterapeutą.
Starszy Pan stał się przyjacielem rodziny, odwiedzał mnie w domu i ja ich odwiedzałam. Dowiedziałam się, że stracili jedyną córkę w tragicznych okolicznościach, że sprawca jest na wolności, że jest im bardzo ciężko z tą stratą, Pan troszkę choruje, ale nie może ugryźć na co, i przynosił mi kolejne książki. Dużo książek i dużo orchidei. Pewnego dnia poszedł na koronografię. Wrócił stamtąd z gronkowcem złocistym. Długo się do mnie nie odzywał, nie zapraszał… Brakowało mi go, ale nie mogłam nic zrobić. Pewnego dnia nie wytrzymałam i poszłam do niego bez zapowiedzi. Wpuściła mnie jego żona. Gdy go zobaczyłam, rozpłakałam się. Gronkowiec zjadał mu już drugą łydkę. Nigdy nie pojmę, dlaczego nie pozwolił zastosować olejków eterycznych, o których doskonale wiedział, że działają. Może znalazł usprawiedliwienie, żeby się ostatecznie poddać? Nie wiem. Wiem natomiast, że to właśnie dzięki temu człowiekowi znam, umiem, przekazuję i stosuję aromaterapię. Wiem, że wyciągnęła mnie z boreliozy, podobnie jak wiele osób u mnie w gabinecie, widziałam, jak stawia ich na nogi, jak ludzie zdrowieją, jak zaczynają się uśmiechać i wierzyć, ze z tego wyjdą. Tam, gdzie nie pomogły leki konwencjonalne aromaterapia dawała radę śpiewająco.
Tymczasem starszy Pan już w ogóle nie dzwonił, starałam się z nim skontaktować, ale nigdy nie odbierał. Pewnego dnia jego numer przestał istnieć. Pojechałam tam, otworzyła jego żona. Starszego Pana już nie było wśród nas. Nie pożegnałam się z nim, nie podziękowałam, nie zdążyłam powiedzieć mu, jak bardzo jestem mu wdzięczna.
Miał na imię Willy, mieszkał w Brukseli, niedaleko placu Flagey. W jego oknach zawsze rosły przepiękne pelargonie, które pielęgnował z czułością. Kupował je specjalnie dla żony, żeby jej było przyjemniej. Miał klasyczną zieloną lampkę na sekretarzyku. Kupiłam sobie taką samą. Książka nosi tytuł „La Nouvelle Aromatherapie”, napisał ją Philippe Mailhebiau i posługuję się nią stale, trudna jest tylko na początku.
Merci Willy…